Rozdział V – Świątynia

Tak jak przewidywał Miron, mrozy szybko ustąpiły i przez okna zaczęły zaglądać ciepłe promienie słońca, które wszystkim poprawiły nastroje, ponieważ wreszcie można było bezpiecznie wyjść z domu, nie narażając się przy tym na odmrożenia i przeziębienie. Dopiero teraz gospodarz mógł wrócić do swojego „dziennego rytuału”, jak żartobliwie nazywała go Tania. Czasem wprawiało to Rafaela w zakłopotanie, gdyż Miron nie miał poczucia humoru swojej żony i najczęstszą odpowiedzią było ciche burczenie pod nosem. Nauczyciel jednak szybko się zorientował, że dla Mirona zaraz po rodzinie ziemia była po prostu największą pasją i miłością: gospodarz każdego dnia wstawał o tej samej porze, ubierał się, jadł śniadanie i wychodził z domu. Najpierw sprawdzał troskliwie stan zasianych nasion, przechadzając się błotnymi ścieżkami, następnie szedł do drzew owocowych w sadzie, niemal  z pieszczotą dotykając kory najmniejszych jabłonek i wracał do domu dopiero na obiad, by przez kolejne godziny opowiadać o stanie gospodarstwa i swoich przewidywaniach pogodowych na nadchodzące lato.

Rafael słuchał Mirona, chociaż warunki panujące na zewnątrz nie obchodziły go w najmniejszym stopniu. Mimo tego nauczyciel starał się znaleźć czas i cierpliwość, by po raz setny usłyszeć te same opowiadania i komentarze.

Tania natomiast trzymała się z boku, zajmując się domem i z dumą śledząc postępy dzieci zdobywających wiedzę w takim tempie, w jakim wysuszona ziemia pochłania życiodajny deszcz. Gospodyni obserwowała też dyskretnie nauczyciela ku jej zaskoczeniu nie wracał on do ich rozmowy, ponieważ był całkowicie pochłonięty każdą minutą spędzoną z uczniami. Tania dostrzegła w oczach Rafaela jakiś nowy wyraz, którego na pewno nie było tam wcześniej, a który pojawiał się tylko i wyłącznie, gdy nauczyciel pracował ze swoimi podopiecznymi, a potem ulatniał się niczym sen po przebudzeniu. To złagodziło stosunek gospodyni do ich gościa, ponieważ w tym spojrzeniu była dziwna mieszanka smutku, dumy i… nadziei.

***

Zazwyczaj po skończonym obiedzie Michel i Nadia wychodzili z domu, i zaraz biegli w kierunku młyna, gdzie czekali już na nich Lucas i Edna, dzieci gospodarzy z sąsiedztwa. Lucas miał dwanaście lat i był pulchnym blondynem o niebieskich oczach, jego siostra była dwa lata młodsza i miała wesołą piegowatą twarz, gęste, ciemne włosy i zielone oczy. Oprócz nich przychodzili jeszcze Damien, dziewięcioletni syn kowala o przysadzistej budowie i wiecznie rozczochranych włosach oraz Aida, córka jednego z kupców, która była najmłodsza i najgłośniejsza w całej grupie. Tania patrzyła na wesołą i hałaśliwą gromadkę przez okno, ciesząc się, że jej dzieci mają z kim spędzać wolny czas. Jej dzieciństwo nie było tak beztroskie.

Pewnego dnia dzieci postanowiły pobawić się w chowanego przed domem Michela i Nadii, ponieważ mieli największe podwórko i było tu najwięcej ciekawych skrytek. Śmiech i krzyki dzieci niosły się po całej okolicy, zwłaszcza gdy pojawiały się kwestie sporne, takie jak: kto pierwszy dotarł na miejsce, albo czy ktoś nie oszukał przy odliczaniu. Po skończonej zabawie, dzieci usiadły na dużej ławce opartej o ścianę stodoły, żeby chwilę odpocząć.

– A właściwie dlaczego wy nigdy nie wychodzie z domu przed południem? – zapytała Edna, która usiadła między Michelem a Damienem.

– Mamy wtedy lekcje – powiedziała Nadia.

– Co macie? – wydyszał syn kowala, wciąż nie mogąc złapać oddechu.

– No, uczymy się w domu – tym razem odpowiedział Michel.

– Hehe, ciekawe czego? – zarechotał Lucas.

– Na początku mieliśmy lekcje czytania, pisania i rachunków – wymieniała dziewczynka. – Potem doszła gramatyka, geometria i astronomia. Uczymy się też geografii i historii.

Pozostałe dzieci patrzyły na nią z otwartymi ustami.

– To naprawdę jest super! Wiecie na przykład, że Cesarstwo jest podzielone na dziewięć prowincji? – zapytał Michel, który jak każde dziecko chciał zaimponować zdobytą wiedzą.

– A co to jest Cesarstwo? – spytała Aida.

– No,… kraj, w którym mieszkamy – odpowiedział nieco zdziwiony chłopiec. Widać było, że pozostali też pierwszy raz usłyszeli tę nazwę.

– A kto was uczy? – dopytywał się Damien.

– Ma na imię Rafael – odpowiedziała Nadia. – Najpierw pracował z ojcem w polu, a potem został naszym nauczycielem.

– To ten blady, co u was mieszka? – zapytał Lucas, rozglądając się czy ktoś go nie słyszy. – Mój ojciec powiedział, że nigdy by takiego nie zaprosił do domu. Wystarczy spojrzeć mu w oczy…

– Co ty gadasz? On jest w porządku – powiedział speszony Michel, którego słowa Lucasa dotknęły do żywego; on sam nigdy nie pomyślał o Rafaelu w podobny sposób.

– A mój tata powiedział, że on może być niebezpieczny – powiedział Damien. – Raz nawet widział, jak prawie pobił się z żołnierzami w gospodzie.

– Niemożliwe – powiedziała Nadia, której policzki nabrały mocnych rumieńców. – Na nas ani razu nie krzyknął.

– A nasza mama powiedziała jeszcze, że powinni się nim zainteresować kapłani ze świątyni – stwierdziła Edna. – Bo ani na jesień, ani przed nowym rokiem nie uczestniczył w świętach!

– Przestańcie tak o nim mówić! –  krzyknęła Nadia piskliwym głosem i łzy napłynęły jej do oczu. – Przecież w ogóle go nie znacie!

– Ja nie mam zamiaru nawet się do niego zbliżać – powiedział Lucas. – Bo jeszcze rzuci na mnie jakiś urok.

– Szkoda, że tak się go boisz… – rzekł Michel, który mimo wszystko, jeszcze nie dał się sprowokować. – Mógłbyś go poznać i przekonać się, że twoi rodzice są w błędzie.

– Zobaczysz, że będą przez niego tylko kłopoty. – syknął Lucas, zaciskając  pięści. – Wy będziecie mieli przez niego kłopoty! Moi rodzice wiedzą, co mówią!

– Dzieci, myślę, że na dzisiaj wystarczy już tych zabaw – powiedziała Tania, która nagle pojawiła się w drzwiach domu naprzeciwko dzieci. Zapłakana Nadia wbiegła do środka, Damien i Aida szybko się pożegnali i pobiegli w kierunku miasta, natomiast twarze Lucasa i Edny przybrały teraz kolor świątecznego barszczu. Wydawało się, że chłopiec będzie jeszcze chciał coś powiedzieć, ale spokojne spojrzenie Tani ostudziło jego zapał.

– No to cześć – zaburczał tylko pod nosem i razem z siostrą poszedł w stronę młyna.

Michel był pewien, że matka się zdenerwuje, zacznie krzyczeć i ich upominać – niekoniecznie w takiej kolejności. Tania po prostu weszła z powrotem do domu, zostawiając za sobą otwarte drzwi, a zdezorientowany syn poszedł za nią.

Nadia usiadła przy stole i głośno szlochała, wycierając nos w płócienny rękaw koszuli, bo w uszach dźwięczały jej wciąż słowa sąsiadów, których do tej pory uważała za swoich przyjaciół. Oczywiście, nieraz zdarzało się im kłócić: w co się będą bawić, kto ma być z kim w drużynie albo kto będzie berkiem. Chłopcy średnio raz na kilka dni pobili się i trzeba było ich rozdzielać, a dziewczyny przekrzykiwały się wniebogłosy i trzeba było je uspokajać. Często też ze sobą rozmawiali, zwłaszcza w przerwach między zabawami, opowiadając sobie, co słychać w ich domach, jak się czują rodzice, jak wygląda praca, ale nigdy nie rozmawiali ani o mieszkańcach osady, ani o innych osobach.

– Matko, słyszałaś, co Lucas powiedział o Rafaelu? – zapytał Michel, gdy tylko wszedł do środka.

– Tak, słyszałam całą waszą rozmowę. – powiedziała Tania, podając córce haftowaną chusteczkę. – Muszę powiedzieć, że zachowałeś się bardzo dojrzale nie zaczynając kłótni. A ciebie, Nadio, chcę pochwalić, że stanęłaś po stronie prawdy.

Dziewczynka uśmiechnęła się gorzko, przestając na chwilę płakać, ponieważ uwaga matki podniosła ją na duchu i chociaż trochę osłodziła serce. Michel natomiast stał w miejscu i zastanawiał się co najlepiej zrobić. Najchętniej poszedłby do domu Lucasa i sprał go na kwaśne jabłko. Gdyby go teraz spotkał, kazałby mu odwołać wszystko co powiedział o ich nauczycielu. Jak on w ogóle mógł coś takiego powiedzieć? Przecież Rafael to najlepszy człowiek na świecie, który w dodatku zna się na tylu rzeczach i potrafi odpowiedzieć na każde pytanie. Ktoś taki głupi jak Lucas nawet nie może się z nim równać…

Tania przyglądała się dzieciom z wyraźną troską, chociaż w głębi serca spodziewała się, że prędzej czy później do tego dojdzie. Była pewna, że gościna okazana nieznajomemu wędrowcowi, prędzej czy później, stanie się przyczyną plotek w osadzie, bo ludzie zawsze znajdują doskonałą rozrywkę w obmawianiu innych. Wiedziała o tym od początku i starała się tym nie przejmować, ale teraz zaniepokoiło ją zdanie o świątyni i kapłanach.

Rafael faktycznie unikał świątyni jak ognia i nie poszedł na święto, które odbywało się zaraz po zakończonych żniwach. Usprawiedliwił się wtedy złym samopoczuciem. Potem przed nowym rokiem, jeszcze zanim zaczęły się te nieznośne mrozy, też z nimi nie poszedł. Wtedy Tania nie przejmowała się tym w najmniejszym stopniu, bo przecież oboje z Mironem uważali, że udział w poszczególnych świętach, choć obowiązkowy, nic tak naprawdę nie wnosi do życia. Każda uroczystość polegała na zapaleniu kadzidła przed posągiem cesarza, złożeniu ofiary i udziale w niewielkiej uczcie. I tak za każdym razem. Nie mówili o tym Rafaelowi, ale płacili także za niego, więc o co ktokolwiek może mieć pretensje?

Zamyślenie Tani przerwało wejście do domu Mirona z Rafaelem, którzy wcześniej poszli do osady. Gospodarz najpierw dostrzegł Michela, stojącego na środku izby z zaciśniętymi pięściami, potem zapłakaną Nadię, siedzącą przy stole i Tanię, patrzącą na nich zatroskanym wzrokiem. W pierwszej chwili gospodarz pomyślał, że dzieci tylko pokłóciły się między sobą, za to Rafael od razu domyślił się, że stało się coś poważniejszego.

– Co tu się dzieje? – zapytał swobodnie Miron, patrząc na dzieci i żonę.

– Ojcze, oni mówili takie okropne rzeczy o Rafaelu! – wykrzyczała Nadia, podnosząc głowę i chcąc jeszcze coś powiedzieć, ale szloch zatrzymał jej słowa w gardle.

– Usiądźcie – powiedziała Tania do mężczyzn i sama zajęła miejsce obok Nadii. – Musimy porozmawiać. Ty też Michel.

Potem gospodyni opowiedziała scenę, która miała miejsce przed ich domem, jednak nic nie wspominając o świątyni i kapłanach. Miron uśmiechnął się do Nadii i objął Michela, by podkreślić, że dzieci zachowały się jak trzeba.

– No, dzieciaki, głowa do góry – powiedział wesoło gospodarz. – Mało to razy zdarzyło wam się kłócić z Lucasem?

– Ale on obraził Rafaela! – powiedział Michel, który był wciąż w bojowym nastroju.

– Zgadzam się z tobą całkowicie, że to nie w porządku czepiać się czyjegoś wyglądu – odpowiedział mu ojciec. – Ale czasem ludzie zanim pomyślą, mówią podobne głupoty, zwłaszcza gdy kogoś nie znają. Zaproście ich następnym razem do domu, niech zobaczą jak wyglądają wasze lekcje.

– Jeszcze czego… – wyburczał Michel ze spuszczoną głową.

– Ale oni powiedzieli jeszcze, że Rafael bił się z żołnierzami w gospodzie – zachlipała Nadia.

– To nieprawda – odpowiedział Miron córce. – Chociaż faktycznie tego dnia, gdy Rafael przyszedł do Mupoksu i wszedł do gospody, zaczepili go dwaj żołnierze – na słowa ojca Michel zrobił wielkie oczy. – Ale wyszedł z nimi na zewnątrz i cała sprawa rozeszła się po kościach – stwierdził Miron.

– A czego od ciebie chcieli? – zapytał zaciekawiony chłopiec.

– Zainteresowała ich pewna rzecz, którą miałem przy sobie.

– A jaka? – dopytywała się Nadia.

– Miecz, który miałem przypięty do pasa – Rafael wiedział, że skoro dzieci dowiedziały się od innych o wydarzeniach w gospodzie, prędzej czy później usłyszą także o mieczu, będącym przyczyną całego zamieszania.

– Taki prawdziwy? – zapytał Michel, patrząc na nauczyciela, jakby ujrzał go po raz pierwszy w życiu. – A gdzie go masz?

– Oddałem właścicielowi – odpowiedział nauczyciel. – Nie należał do mnie.

– Szkoda – rzekł zawiedziony chłopiec. – Chciałbym zobaczyć jak wyglądał.

– A Edna jeszcze powiedziała… – zaczęła mówić Nadia, ale Tania weszła jej w słowo:

– Już wystarczy! Sami widzicie, że nie ma się czym przejmować. – powiedziała gospodyni. – A teraz bierzmy się do pracy, bo na pewno wszyscy są głodni.

– Taaak! – odpowiedziały chórem dzieci, którym myśl o jedzeniu wyraźnie poprawiła humor.

Już po chwili kolacja była na stole i wszyscy zaczęli jeść w milczeniu. Miron, widząc skwaszone miny dzieci, starał się je jeszcze zagadywać i opowiadać co słychać w mieście i jacy kupcy pojawili się ostatnio na targowisku. Potem Tania próbowała zagonić je do spania, ale zaczęły się buntować i prosić o jeszcze trochę czasu na zabawę. Gospodyni musiała je przekupić nową bajką na dobranoc. Gdy już zasnęły, zamknęła drzwi do pokoju i wróciła do kuchni, gdzie przy stole wciąż siedzieli Miron i Rafael.

– Muszę wam jeszcze coś powiedzieć, ale wolałam nie zaczynać tego tematu przy dzieciach – powiedziała poważnie, gdy tylko usiadła do stołu. –  Kiedy dzieci zaczęły się kłócić o Rafaela, zauważyłam, że najwięcej mieli do powiedzenia Lucas i Edna…

– Dzieciaki sąsiadów? W sumie nic dziwnego… Ich rodzice zawsze byli zazdrośni o nasze gospodarstwo.

– Nie o to chodzi – powiedziała Tania. – Ta mała Edna powiedziała, że Rafaelem powinni zainteresować się kapłani, bo nie chodzi do świątyni, a Lucas dodał, że przez niego będziemy mieli kłopoty.

– Przecież to bzdury – żachnął się Miron. – Kapłani zajmują się swoimi sprawami i nie wtrącają się w życie innych.

– Oczywiście masz rację – stwierdziła Tania, która cały wieczór myślała o rozmowie dzieci. – Ale pod warunkiem, że ci inni trzymają się zasad. A podstawowa brzmi: uczestniczysz w każdym święcie ku czci cesarza, a potem możesz robić, co chcesz.

Miron dopiero teraz uświadomił sobie, że Rafael od kiedy u ich mieszkał, faktycznie ani razu nie był w świątyni.

– Jakoś trudno mi uwierzyć, żeby to był problem – powiedział do żony, jednak już bez wcześniejszego przekonania.

Gospodyni zastanawiała się, na ile powinna podzielić się z nimi swoimi myślami. „Być może jestem faktycznie zbyt przewrażliwiona – myślała. – Nie można widzieć wszystkiego od razu w najciemniejszych barwach…”

– A ty co o tym sądzisz, Tania? – zapytał Rafael, który wydawał się jeszcze bledszy niż zwykle.

– Sama nie wiem… Od początku wiedzieliśmy, że niektórym nie podoba się to, że cię gościmy. Większość myślała, że zmusiła nas do tego sytuacja, bo brakowało nam rąk do pracy, ale mieszkam tu już dość długo i wiem, że tutejsi ludzie boją się obcych. Wędrowni kupcy czy żołnierze przychodzą i odchodzą i są trochę jak element krajobrazu. Co innego, gdy ktoś decyduje się zostać tu na dłużej. Wtedy miejscowi uważają, że powinien się dostosować. A ty, przyjacielu, chociaż wyglądasz dużo lepiej, niż w dniu naszego pierwszego spotkania, wciąż wyróżniasz się z tłumu. Gdyby chodziło o twój wygląd albo o ten incydent w gospodzie, byłbyś tylko tematem plotek. Ale gdy unikasz świątyni, stajesz się przedmiotem niepokoju. I to ludzi drażni.

– Widzę, że znasz bardzo dobrze tutejszą mentalność – w głosie Rafaela brzmiało uznanie… i smutek.

– To tylko kwestia obserwacji – rzekła Tania. – Nie trzeba wielkiej psycho… – i urwała w pół zdania.

– Czego nie trzeba?  – zapytał Miron.

– Chciałam powiedzieć, że wystarczy znać się na ludziach – gospodyni wolała nie patrzeć na męża.

– Ale jakoś dalej nie jestem przekonany, że to może być powód do zmartwień.

– A zastanawiałeś się kiedyś, po co chodzisz do świątyni? – zapytała.

– Bo trzeba, bo wszyscy chodzą, bo to obowiązek, bo prawo wymaga… – wyrecytował Miron.

– A znasz kogoś, kto tam nie chodzi na święta?

– Nie… Rafael jest pierwszy.

– No właśnie… – stwierdziła Tania. – Dlatego nie wiemy jak zachowają się kapłani, którzy wiedzą, że mają prawo po swojej stronie. Wiadomo, że tu nie chodzi o żadną religijność, tylko o porządek publiczny.

– Chyba jednak przesadzasz – stwierdził Miron, którego coraz bardziej niepokoiły słowa żony.

– Przecież te komentarze, które powtórzyły dzieci, nie wzięły się znikąd. Bo tu nie chodzi o odpowiedź na pytanie czy ludzie faktycznie tak myślą, tylko co zrobią z sytuacją wymykającą się im spod kontroli. Przecież kapłani nie mogą na oczach wszystkich udawać, że nie widzą, że ktoś ich ignoruje.

– Rozwiązanie jest w takim razie bardzo proste – stwierdził Miron z pewnością w głosie. – Na następne święto Rafael pójdzie z nami i mamy problem z głowy!

– Obawiam się, że to jednak nie będzie takie proste – powiedział niemal szeptem wędrowiec.

– Przecież to już niedługo! – Miron odzyskał swobodny ton. – Myślę, że do tego czasu możemy być spokojni, miejscowymi nie ma się co przejmować.

– Nie o to chodzi, Mironie… Ja nie mogę iść z wami do świątyni.

W tym momencie gospodarz spojrzał na swojego gościa jak na wariata.

– Jestem wam bardzo wdzięczny za waszą gościnę. Nie spodziewałem się, że jeszcze znajdę miejsce, gdzie odzyskam spokój, którego nie zaznałem przez lata. Jesteście naprawdę szlachetnymi ludźmi. – powiedział Rafael. –  Wystarczyło wam wiedzieć kim jestem i jak pracuję, a nie jaką mam przeszłość, by przyjąć mnie do waszego domu i jeszcze powierzyć mi nauczanie waszych dzieci – Tania już domyślała się, co za chwilę usłyszy. – Niestety to, co wam się wydaje dobrym rozwiązaniem, przekracza moje możliwości. Przykro mi, ale naprawdę nie mogę wam powiedzieć nic więcej. Taka wiedza przyniosłaby znacznie więcej szkody niż pożytku. Mogę was zapewnić, że nie jestem przestępcą, ale zgadzam się z każdym słowem, które powiedziała Tania: ta sytuacja prędzej czy później przyniesie poważne problemy.

– Co ty opowiadasz? Przecież to jakieś brednie!

– Niestety to prawda. – Rafael spojrzał przyjacielowi w oczy. – Twoja żona postawiła doskonałą diagnozę. Ludzie będą się coraz bardziej niepokoić, a kapłani nie będą mogli zostawić tej sprawy bez odpowiedniej reakcji.

– Rafael, sam widziałeś, co się działo w gospodzie. Nikt z miejscowych nie zareagował. Tutaj ludzie są obojętni. Co ich obchodzi cudze życie? – stwierdził Miron. – Wiem, że nie mam twojego wykształcenia, ale na mój chłopski rozum nie mogę pojąć, o co ci chodzi. Dlaczego robisz problem z niczego? Przecież to tylko pójście do świątyni i wrzucenie kadzidła na rozpalone węgle. Wchodzisz i wychodzisz, a co sobie tam myślisz to twoja sprawa, przecież nic się nie zmienia…

– Mylisz się – stwierdził Rafael. – To gest, który zmienia wszystko…

– Jakie znaczenie ma to, co robimy w naszej osadzie? Przecież cesarz mieszka na drugim końcu świata i nie ma pojęcia o naszym istnieniu! – gospodarz podniósł głos, ale zaraz się uspokoił, przypominając sobie o dzieciach śpiących w pokoju obok.

– Nie ma znaczenia gdzie znajduje się cesarz, lecz istotne jest to, że traktuje się go jak boga.

– A co w tym złego?

– To, że jedyne i ostateczne prawo pochodzi od człowieka.

– Przecież nikomu nie dzieje się żadna krzywda…

– W tej chwili tak ci się wydaje, ale wyobraź sobie, że prawo całkowicie się zmienia. Nagle bez żadnego uprzedzenia cesarz wydaje dekret i każe przysłać sobie wszystkie dzieci do dwunastego roku życia. Ma do tego prawo. I co możesz zrobić?

– Nie wiem – odpowiedział niepewnie Miron.

– Każdy twój argument odbiłby się od zdań typu: „cesarz ma prawo”, „cesarzowi należy się posłuszeństwo”, „cesarz wie lepiej”.

– Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób – zasępił się gospodarz.

– Dlatego, że żyjesz daleko od stolicy i nie widziałeś na co może pozwolić sobie Cesarstwo. Mupoks wygląda na mapie jak ziarnko piasku na rozległej plaży, w dodatku zawsze posłuszne i zdyscyplinowane. Ale ta sytuacja może się szybko zmienić, gdy ktoś zorientuje się, że ten „święty” porządek jest w jakiś sposób zagrożony.

– Co w takim razie zamierzasz zrobić? – zapytała Tania.

– Od początku mówiłem, że chciałbym u was zostać do końca zimy. Przed najbliższym świętem będę musiał opuścić wasz dom, tak żeby nie zwrócić niczyjej uwagi i by nie stać się przyczyną jakiś innych kłopotów.

– Święto wypada pierwszego dnia wiosny – przypomniał Miron. – To za dwa tygodnie… Może sytuacja jeszcze się zmieni?

– Nie można ryzykować… I tak jestem już zbyt długo – dodał bardzo cicho Rafael, jakby do siebie. – Wystarczy, żebym mógł przygotować się do drogi.

– A nie wydaje ci się, że jeśli odejdziesz przed samym świętem, to będzie to jeszcze bardziej podejrzane? – zastanowiła się Tania.

– Oczywiście, że tak myślę – powiedział nauczyciel. – Dlatego wyruszę za kilka dni, trzy, góra cztery, jak tylko zbiorę potrzebne rzeczy.

– A nie masz wrażenia, że to ucieczka od problemu? – gospodarz spojrzał uważnie na przyjaciela. – Jak to możliwe, że głupia rozmowa na podwórku przewraca nasze życie do góry nogami? Przecież tak nie może być!

– To jest moje życie i moja decyzja, Mironie. Skoro nie mogę żyć tak jak wy, nie mogę też narażać was na przykrości albo kłopoty z mego powodu.

– To może na razie zróbmy przerwę i skończmy ten temat. – zaproponował Miron. – Przed nami noc, będzie czas pomyśleć, bo mam nadzieję, że jeszcze zmienisz zdanie. A teraz chodźmy spać. Nowy dzień przynosi zazwyczaj lepsze pomysły.

Cała trójka wstała od stołu i nikt się już nie odzywał. Są takie rozmowy, po których trzeba pozbierać na nowo myśli i decyzje, mające wpływ na całe życie. Rafael usłyszał jeszcze za plecami ściszony głos Mirona, mówiącego do żony:

– Gdybym go nie znał, powiedziałbym, że czegoś się boi!

Rafael uśmiechnął się pod nosem, ale był to bardzo smutny uśmiech.

– Gdybyś tylko mógł znać prawdę, Mironie… – pomyślał nauczyciel, wracając do wspomnień, które przygniotły mu serce straszliwym ciężarem odpowiedzialności.

Następny rozdział…

1 thought on “Rozdział V – Świątynia

  1. Jestem pod wrażeniem.Już dawno nie czytałam z zapartym tchem.Wspaniała opowieść,wspaniale napisana,przez wspaniałego człowieka.Brawo-brawo i jeszcze raz raz brawo.Gratulacje z mojej strony.Z całym przekonaniem polecę tę opowieść moim znajomym.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.